niedziela, 1 listopada 2015

Rozdział I



Przechadzał się po parku. Już dawno zapadł zmrok, jednak jemu to nie przeszkadzało. Leniwie przestawiał nogę za nogą, bujając w obłokach. Mijał kolejne zapalone latarnie, słabo oświetlające otoczenie, lecz on zdawał się tego nie zauważać. Zbyt mocno pogrążył się we własnych myślach…
Zastanawiał się jakie słowa zawrzeć w nowej piosence. Musiał jakąś napisać, bo jego przyjaciel mu to „polecił”. Swoją drogą… Bardzo go lubił, traktował niemal jak brata, ale czy on czasem nie przesadzał? Myślał, że tak prosto jest cokolwiek napisać? Że gotowe słowa, które mają jakiś sens, pojawiają się od tak, na pstryknięcie palca?!
Jego przyjaciel czasami naprawdę potrafił go zirytować… Co dziwne nigdy nie udało mu się doprowadzić do szewskiej pasji, choć niejednokrotnie próbował. Jeszcze nikt nie wyprowadził go z równowagi. Wszyscy ludzie, którzy go poznali, podziwiali go za jego ogromną – a nawet anielską – cierpliwość, nie znającą granic. Zawsze potrafił zachować zimną krew… Chociaż można by powiedzieć, żeby była to tylko maska, skrywająca jego prawdziwe uczucia…
Ostatnio czuł się bardzo samotny, nawet wśród własnych przyjaciół. Bardzo się cieszył, że ich miał, ale miał wrażenie, że oni, choć tak długo go znają, nie potrafią często poprawnie odczytać jego myśli. Nikt nie potrafił rozpoznać, że był zły, smutny, czy zirytowany, bo ukrywał to oszukując ludzi stoickim spokojem. Nie chciał ich obarczać swoimi problemami i nigdy nie lubił zbytnio afiszować się z uczuciami…
Nagle chłodny wiatr zechciał się ścigać wraz z jesiennymi liśćmi. Śmignął między drzewami, radośnie mrucząc i hucząc. Zderzył się z nim, rozwiał kosmyki jego jasnych włosów i podrażnił skórę twarzy.
Wicher wdarł się za kołnierz, drażniąc wrażliwą skórę chłopaka i przyprawiając go o nieprzyjemny dreszcz, wyrywający go z potoku myśli. Stanął na chwilę, otumaniony, i rozejrzał się dokoła. Nie wiedział do końca co się stało, tak mocno był zaabsorbowany rozważaniami. Kiedy znów poczuł na twarzy chłodny podmuch, wzdrygnął się i zmrużył oczy. Ruszył przed siebie powolnym krokiem, zmierzając w stronę starej fontanny.
Usiadł na wyrzeźbionym, marmurowym brzegu. Chłód kamienia delikatnie przebijał się przez jego ubranie. Znów poczuł na karku nieprzyjemny, zimny powiew. Co jak co, ale temperatura była dość niska, jak na ten miesiąc. Był wrzesień. Prawie tydzień temu rozpoczął się rok szkolny. On zaczynał właśnie pierwszą klasę liceum, a co za tym idzie miał szesnaście lat… Czy to nie był właśnie ten wiek, kiedy cała młodzież „staje okoniem” i buntuje się na wszystko i wszystkich? Owszem, w przypadku niektórych tak się właśnie działo…Ależ istnieli też nieliczni, którzy pozostawali aż nader spokojni. Zdarzały się również przypadki, u których buńczuczne zachowanie ciągnęło się od wczesnych lat dziecięcych… Znał kiedyś taką osobę…
Wpatrywał się w strumienie wody wytryskujące z dzbana, trzymanego nad głową przez  mityczną istotę – pół kobietę, pół rybę – syrenę… Nie wiedział, czemu akurat ten wzór wykorzystano. Wsłuchiwał się w pluski i szumy, ponownie odpływając w labirynt własnych myśli… Bezwiednie pochylił się nad swoim notesem i powoli przesuwał długopisem po kartkach. Było tak cicho…
O uszy obił mu się jakiś dziwny dźwięk, lecz nie zwrócił na niego większej uwagi. Bo po co? Może to tylko jakaś wiewiórka zaplątała się w liście albo ptak trzepotał skrzydłami między gałęziami…
Siedział tak prawie bez ruchu, dopóki nie poczuł czyjejś obecności i czyjegoś wzroku wlepionego wprost na niego. Zamarł z opuszczoną głową, udając, że niczego nie zauważył. Próbował coś dojrzeć spomiędzy kosmyków, opadających w tej chwili i zasłaniających jego twarz, ale nie dał rady. Zmuszony był podnieść głowę i rozejrzeć się dokoła…
Pomiędzy drzewami, obok ostatniej ławki ktoś stał. Dziewczyna. Zamrugał gęsto, bo jego pierwszym wrażeniem było to, że mu się po prostu przywidziało. Ona jednak nie zniknęła. Stała, opierając się dłonią o korę drzewa, i wpatrywała się w niego. Miała długie do kolan, włosy o barwie głębokiej czerni. Wydawała się być dość wysoka, ale nie był tego pewien. Przywdziała na siebie ciemne spodnie i buty oraz czarną, skórzaną kurtkę, przez które niemal zlewała się z otoczeniem spowitym mrokiem. Jej niespotykane złoto-pomarańczowe oczy przewiercały chłopaka na wylot. Wydawała się mu znajoma.
- Co do…? – wydusił.
Nagle przed jego oczami stanął dziwny obraz. Mały chłopiec, na oko siedmioletni, o naturalnie bielutkich, nieco przydługich włoskach i niespotykanych oczach – jednym szmaragdowo zielonym, a drugim szczero złotym – siedział w jakiejś głębokiej dziurze. Był przestraszony. Skulony, oplatał wątłymi ramionami zgięte w kolanach nogi. Nerwowo strzelał wzrokiem we wszystkie możliwe strony. Czego się bał? Najprawdopodobniej tej dzikiej bestii, która go tu zapędziła i przez którą wpadł do tej dziury.
Nie wiedział, ile tam przesiedział. Dziesięć minut? Godzinę? A może pół dnia? Czy ta bestia sobie już poszła? Czy może czai się gdzieś niedaleko wylotu dołu, żeby zaatakować, kiedy tylko wyjdzie? Nie miał zielonego pojęcia. Rodzice i starszy brat z pewnością się o niego martwili…
Usłyszał jakieś stłumione dudnienie, którego nie potrafił rozpoznać. Zamarł, a wszystkie możliwe mięśnie napięły się do granic możliwości. Za wszelką cenę nie chciał się poruszyć nawet o milimetr, żeby broń Boże nie wydać żadnego dźwięku.
Przez jakiś czas niczego nie słyszał, więc postanowił jak najciszej przesunąć się do jednej z ścian. Ukryty w cieniu, wpatrywał się w wejście, starając się dojrzeć jak najwięcej.
-Hej! Jesteś tam?! – usłyszał znajomy głos, który pozwolił mu rozluźnić się i odetchnąć z ulgą.
- Jestem! – odkrzyknął i zbliżył się do snopu światła.
Poraziło go ostre światło, więc musiał ułożyć dłoń „w daszek”, by cokolwiek zobaczyć. Zmrużył oczy i wtedy wyłoniła się znajoma mu postać. Mała dziewczynka, jego rówieśniczka o króciutkich czarnych włoskach, sterczących swawolnie we wszystkich kierunkach i radosnych, złoto-pomarańczowych oczach. Wpatrywała się w niego z szerokim nieco złośliwym uśmiechem i ulgą wymalowaną na lekko pyzatej twarzyczce.
- Wreszcie – westchnęła. – Rodzice się o ciebie martwią – szepnęła z troską. – Gdzieś ty się podziewał?
- Coś mnie tu zapędziło – odpowiedział ze wstydem – Schowałem się tutaj.
Z zakłopotania spuścił głowę, ale zaraz usłyszał jej cichutki chichot, przez co rumieniec wpełzł na jego twarz, ale starał się skutecznie go ukryć. Ale ona go zdążyła zauważyć.
- To nic wstydliwego   mruknęła. – Mnie też się kiedyś zdarzyło zgubić w lesie. Wszystko w porządku?
- Taa – mruknął, nadymając policzki.
Usłyszał szuranie i zobaczył kilka drobnych kamieni staczających się pod jego stopy. Podniósł głowę i zobaczył drobną przyjaciółkę zwisającą ze ściany. Obiema nogami zaparła się o maleńką półkę skalną, jedną ręką złapała się krawędzi, a drugą wyciągała w jego stronę. Uśmiechała się przy tym serdecznie, a w jej oczach, jak zwykle, tańczyły iskierki.
- Dałbym sobie radę – burknął do niej, wielce niezadowolony. W końcu kto tu jest chłopakiem? Jednak swoją drogą było tu dość wysoko…
Widząc jego minę, uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Chłopczyk z ociąganiem i ogromnym grymasem złapał jej chłodną dłoń, a ona podciągnęła go tak, że również zawisł na skalnej ścianie.
Dalej nie ruszyła się nawet o milimetr, tylko uparcie rozglądała się dokoła siebie. Spojrzał na nią zdziwiony. Co się dzieje? Czyżby nie miała tyle siły? A może wypatrywała tego potwora? Już miał o to zapytać, kiedy dziewczyna wychwyciła jego spojrzenie i mrugnęła do niego, wprowadzając w osłupienie. Ponownie wychyliła głowę i rozglądnęła się.
- Ris! – krzyknęła do kogoś lub czegoś. – Chodź tutaj!
Znowu usłyszał ten dziwny, stłumiony i niezidentyfikowany dźwięk. Tym razem towarzyszyły mu ciche parsknięcia.
- No chodź tu – szepnęła czule dziewczyna. – Pochyl się.
Wyciągnęła drobną rączkę do czegoś, co było poza zasięgiem jego wzroku.
- Dobrze! – pochwaliła tajemniczą osobę. Odwróciła się do niego. – Trzymaj się mocno – rzuciła przez ramię i poprawiła uścisk  w taki sposób, że trzymali się za przeguby. – Ciągnij, Ris. Tylko powolutku – szepnęła delikatnie.
Poczuł, że powoli unosi się w górę. Mocniej ścisnął jej rękę, a drugą oplótł wokół jej drobnej talii. Wzdrygnęła się. Zawsze tak reagowała na jego dotyk, choć nie miał zielonego pojęcia z jakiego powodu…
Czuł kolejne pociągnięcia. Wznosili się coraz wyżej. Ostre światło raziło oczy chłopaka, przyzwyczajone do półmroku. Nagle stanęli tuż przy powierzchni. Spojrzał zdziwiony na towarzyszkę. Otworzył usta, by zapytać ją co się dzieje, ale w tym samym momencie coś mocno nimi szarpnęło. W mgnieniu oka znaleźli się na powierzchni. Niestety siła, z jaką wypadli, sprawiła, że oboje runęli z łoskotem na ziemię. Dziewczynka na glebę. A chłopczyk na nią. Usłyszał tylko zduszony jęk, bo coś ciemnego przysłoniło mu widok.
- Złaź ze mnie – usłyszał warknięcie, jakby spod siebie (?), i dopiero wtedy zorientował się, że owe ciemne „coś” to tył głowy jego złocistookiej przyjaciółki. Zerwał się z niej z prędkością światła.
- Przepraszam – bąknął zakłopotany.
Podniosła się i usiadła na szanownych czterech literach i próbowała otrzepać swoje ubranie z piasku i pyłu, a potem przeczesała palcami swoje niesforne włoski o barwie niebywale głębokiej czerni. Kiedy natrafiała na kołtun, wykrzywiała twarzyczkę w najróżniejsze grymasy, co przyprawiło jasnowłosego chłopca o nagłe napady śmiechu. Spojrzała na niego spod byka, ale zaraz uśmiechnęła się szeroko. Odkąd się znali, ciągle mu powtarzała, że ma bardzo przyjemny śmiech. Zawsze wtedy spalał się rumieńcem i mamrotał coś w stylu „wcale nie”, przez co miała jeszcze większy „zaciesz”. Doskonale widziała jego rumiane policzki, co motywowało ją do rzucania kolejnych uszczypliwych i zawstydzających uwag w jego kierunku, co jego okropnie irytowało. Co najdziwniejsze, tylko jej udało się go zdenerwować. Nikomu innemu.
Z szerokim uśmiechem skorzystała z jego wyciągniętej ręki i błyskawicznie stanęła na nogi. Patrzyła na niego z ogromnym „wyszczerzem” na twarzy.
- Co? – zapytał, w połowie warcząc.
- Masz przyjemny śmiech – stwierdziła.
- Wcale nie – warknął pod nosem, patrząc na nią gniewnie. Na jego policzkach wykwitły dorodne rumieńce.
Śmiejąc się pod nosem, odwróciła się do niego tyłem.
- Ris! – krzyknęła.
Chłopiec wciąż, lekko zarumieniony na policzkach, stanął u jej boku i starał się wypatrzyć kogo wołała. Przez chwilę niczego nie widział, aż pomiędzy drzewami mignął mu jakiś rudy kształt. A cóż to było?
Zerknął kątem oka na towarzyszkę. Na jej dziecięcej twarzy widniał delikatny uśmiech, a w jej oczach tańczyły radosne, pomarańczowe iskierki.
Odwrócił głowę i wytężył wzrok. Teraz dokładnie widział. W ich stronę truchtał piękny kasztanowy koń. Zaraz… Nigdy nie widział go we wsi, w której mieszkał, więc… czy on jest dziki? Może być niebezpieczny?
- No chodź, piękny. Chodź tutaj – rzekła dziewczyna. Czyżby należał do niej?
W jej głosie słyszał specyficzną nutę. Taką ogromną czułość. Rzadko używała tego tonu. Zwykle była rozbrykaną, wyszczekaną, szczerą do bólu i pyskatą dziewczynką, ale dało się ją lubić. Za to miała słabość do wszelakich zwierząt, do których zwracała się zawsze z czułością, której prawie nigdy nie okazywała ludziom…
Wyciągnęła przed siebie drobną rękę i postąpiła do przodu kilka kroków.
Lubił na nią patrzeć w takich momentach. Była skupiona jak nigdy. Potrafiła bezbłędnie odczytać intencje z ruchów ciała zwierza. Umiała dogadać się z nimi za pomocą samych gestów. Dla niej świat nie istniał, kiedy pracowała…
Kasztanek uniósł wysoko łeb, postawił uszy i zarżał cicho. Przyspieszył kroku aż w końcu puścił się żwawym galopem w ich stronę. To był ten dziwny dźwięk, który słyszał w jaskini!
Chciał się odsunąć, by nie zostać stratowanym i chciał to jej zaproponować, ale z zaskoczeniem stwierdził, że ona stoi całkiem rozluźniona na wprost kasztanka i ani myśli uciekać. Mało tego cały czas szeroko się uśmiechała.
Zwierzę nieubłaganie coraz bardziej się zbliżało. Siedmiolatek postąpił kilka kroków w tył. Nie bardzo wiedział, czego się może spodziewać. Czy interweniować, czy nie?
- Nie bój się – usłyszał rozbawiony szept jego przyjaciółki. Jak ma się nie bać, skoro zaraz prawdopodobnie zostanie podeptany?!
Rumak stopniowo się rozpędzał i rozpędzał i już miał w nich uderzyć, kiedy gwałtownie skręcił tuż przed nimi. Okrążył ich kilkakrotnie aż nagle zahamował tuż przed siedmiolatką. Podskoczył kilka razy w miejscu jak źrebak, przy czym wydawał z siebie dziwne piski.
Ona zaś śmiała się radośnie i złapała głowę zwierza po obu stronach. Dmuchnęła w jego chrapy i podrapała po nosie i czole.
Chłopczyk przyglądał się temu, a jego kąciki ust mocno się wygięły w szerokim uśmiechu. To był naprawdę słodki widok. To zabawne, jak ta dziewczyna potrafiła wywołać w nim sprzeczne emocje. Raz mocno go irytowała i wprawiała w zakłopotanie, żeby zaraz wywołać u niego uśmiech i rozbawienie… Dla niego to była odwieczna zagadka.
W końcu rudy pupil go zauważył i zwrócił swój łeb w jego stronę. Miał piękne, ciemne, inteligentne oczy. Przypatrywał się mu intensywnie, a nawet przewiercał go wzrokiem, o ile zwierzę coś takiego potrafi.
- Podejdź tu – szepnęła dziewczynka serdecznie i uśmiechnęła się zachęcająco.
Nieco zniechęcony uważnym spojrzeniem zwierza, podszedł, ale dopiero z bliska zorientował się jaki kasztan był wysoki. Kiedy zwierz gwałtownie sięgnął łbem w kierunku jego ręki, odsunął się, myśląc, że ten chce go ugryźć.
Poczuł na plecach dotyk delikatnej dłoni, przez co drgnął. Odwrócił się i przez ramię zobaczył śliczną twarz przyjaciółki. Bo była śliczna. Co dziwne zauważył to właśnie w tamtej chwili. Miała bardzo jasną karnację i gładziutką skórę, bez jakichkolwiek skaz. Delikatnie zaokrąglony na końcu nosek i ślicznie skrojone, bladoróżowe usta idealnie komponowały się z jaskrawymi, złoto-pomarańczowymi oczami… Była naprawdę bardzo ładna.
Jego myśli spowodowały nagłe pieczenie na policzkach. Dziewczyna uniosła jedną brew, widząc jego rumieńce. Nie skomentowała tego jednak i chwyciła delikatnie za jego prawą dłoń i popchnęła do przodu.
Położyła jego rękę na umięśnionej szyi konia, ułożyła swoją nieco mniejszą i powoli przesunęła.
Czuł pod palcami przyjemną w dotyku, miękką sierść. Głaskał szyję, czując pod skórą mięśnie, potem wplótł palce w aksamitną, niemal czerwoną grzywę i przeczesał ją.
- Jak się nazywa? – zapytał.
- Phaeris – odpowiedziała.
Widział kątem oka, jak przeszła za nim, odeszła konia od przodu, trącając go w chrapy, i drapiąc po czole, a następnie podeszła z drugiej strony.
- Co robisz? – zapytał, kiedy się pochyliła.
Przeszedł pod szyją konia i obserwował z boku jej poczynania. Chwyciła za przednią nogę i podniosła ją. Palce drugiej, lewej ręki zacisnęła na pasmach grzywy, tuż przy kłębie. Delikatnie pociągnęła.
- Jakoś trzeba wrócić do domu, prawda? – odpowiedziała mu, patrząc na niego wyzywająco.
- A to go nie boli? – zapytał.
- Nie. U koni cebulki włosia znajdują się głęboko pod skórą, przez co nie są narażone na wyrwanie, więc ich to nie boli. A noga jest zgięta zgodnie z anatomią – odpowiedziała mu uśmiechem.
 Wtedy zauważył, że słońce jest już dość nisko i za około cztery godziny będzie zmierzchać. Ile oni już siedzieli?
Koń pod wpływem poczynań dziewczyny, pochylił się na nogach do tyłu, a następnie położył się na brzuchu, podwijając kończyny.
Dziewczynka podeszła do siedmiolatka i chwyciła go za dłoń. Zdziwiony posłusznie dał się poprowadzić. Pociągnęła go w kierunku leżącego rumaka
- Co chcesz zrobić? – ponownie spytał.
Posłała mu promienny uśmiech przez ramię.
- Jedziemy do domu – odpowiedziała beztrosko.
- Na nim?
- A widzisz tu coś innego? Pewnie, że na Phaerisie! – prychnęła.
Przełożyła jedną nogę przez grzbiet konia i pociągnęła go za sobą, zmuszając tym samym do usadowienia się za nią.
- Nie targaj tak mną! – warknął na nią, ale ona zdawała udała, że go nie usłyszała, co go jeszcze bardziej zirytowało. Zrezygnował jednak z warczenia na siebie, bo chciał już wrócić do domu.
- Trzymaj się – mruknęła, szturchając kilkakrotnie kasztana.
Zwierzę z trymiga poderwało się z ziemi, a uczynił to tak gwałtownie, że chłopak musiał mocniej przytrzymać się dziewczyny, oplatając się ramionami wokół jej tułowia. Ona tylko cmoknęła powietrze i pokręciła głową.
- Aj, lisku… Lisku – westchnęła.
- Nie nazywaj mnie tak – warknął, wbijając jej palec między żebra żebra.
- Ej! – pisnęła. – Chcesz wracać na piechotę? W dodatku sam? – burknęła.
Wymruczał niewyraźnie „przepraszam” i zamilknął.
Dziewczynka ścisnęła łydkami wierzchowca, a ten od razu puścił się żwawym galopem przez las. Objął dziewczynę ciaśniej w pasie i oparł się brodą o jej ramię. Nawet przez ubrania czuł chłód jej skóry…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz